superzoom bez zadęcia
Przyznam, że do tej pory jakoś nigdy nie miałem okazji testować Nikona z serii L. Jednak zaciekawiło mnie, jak konstruktorzy Nikona wybrnęli z zadania zaprojektowania cyfrówki z najniższej półki, a jednocześnie wyposażonej w wyrafinowany obiektyw, będący odpowiednikiem małoobrazkowego 28-420 mm. …
superzoom bez zadęcia
Przyznam, że do tej pory jakoś nigdy nie miałem okazji testować Nikona z serii L. Jednak zaciekawiło mnie, jak konstruktorzy Nikona wybrnęli z zadania zaprojektowania cyfrówki z najniższej półki, a jednocześnie wyposażonej w wyrafinowany obiektyw, będący odpowiednikiem małoobrazkowego 28-420 mm.
Prosto, skromnie, czyli dla każdego
Zdawałem sobie sprawę, że po Coolpiksie L100 nie mogę się spodziewać jakiegoś szczególnego bogactwa funkcji, wyrafinowanych trybów działania czy kompletu najmodniejszych aktualnie „wodotrysków”. Wiedziałem jednak, że kompakty z superzoomami innych producentów zawsze wystają ponad podstawowe minimum. Bo to w końcu wstyd, żeby wyciągniętemu, kilkunastokrotnemu zoomowi towarzyszył prymitywny korpus. Zdziwiłem się jednak mocno, gdy zobaczyłem jak prosty, a miejscami wręcz prymitywny jest L100. Czy to jednak źle? Niekoniecznie, ale do rzeczy.
Zakres kątów widzenia zooma 28-420 mm Coolpiksa L100: najkrótsza ogniskowa, najdłuższa, najdłuższa plus 4-krotny zoom cyfrowy.
Konstruktorzy uznali – według mnie słusznie – że jeśli ktoś chce kupić nieskomplikowany i łatwy w użyciu aparat, to obecność w nim superzooma w żaden sposób nie powinna tej prostoty ograniczać. Dlatego do zaprogramowanych automatyk naświetlania nie dołączyli klasycznych trybów P A S M, matrycowy pomiar światła jest jedynym dostępnym, a czułość matrycy jest dobierana wyłącznie automatycznie. Jeśli ktoś z fotografujących pogrzebie w menu, to znajdzie tam tryb ustawiania równowagi bieli według wzorca. Jest tam też funkcja pozwalająca decydować, czy aparat ma korygować dystorsję obiektywu, czy nie. Z bardziej wyrafinowanych trybów, których obecność wcale jednak nie dziwi nawet w prostym Coolpiksie, są dwie firmowe funkcje Nikona: D-Lighting i BSS. Pierwsza to cyfrowe rozjaśnianie cieni obrazu, dostępne jednak wyłącznie podczas edycji zdjęcia, a druga (chyba nie stosowana nigdzie poza Coolpiksami) to automatyczny wybór i zapis do pamięci najmniej poruszonego zdjęcia z serii (do 10 ujęć).
To były tryby sytuujące Nikona L100 albo poniżej albo powyżej standardowego dla tej klasy sprzętu poziomu zaawansowania. Reszta mieści się w średniej. No może poza trochę lepiej niż zwykle rozbudowanymi zdjęciami seryjnymi. Te, w wersji standardowej to co prawda dość typowe 1,5-2 klatki/s (im niższa rozdzielczość tym szybciej), ale gdy wejdziemy w program zdjęć „sportowych” to wspinamy się na wyższy poziom wyrafinowania. Minusem jest tu ograniczenie rozdzielczości zdjęć do 3 mln pikseli, ale możemy ustawić jedną z trzech częstości (od 4 do 13 klatek/s) i wykonać serię do 30 ujęć. Niezły wynik, choć jest pewien problem. Minimalna dobierana w tym trybie czułość przetwornika to ISO 720, co może oznaczać kłopoty z prawidłowym doborem ekspozycji w silnym świetle, no i szumy.
Z kilkunastu programów tematycznych warto zwrócić uwagę na dwa wykorzystujące funkcję wykrywania twarzy. Pierwszy z nich, to automatyczne wyzwalanie migawki, gdy na twarzy zauważonej (przez aparat) osoby zakwitnie uśmiech. Test wykazał, iż Coolpiksowi nie wystarcza byle uśmiech – fotografowana osoba musi się wyszczerzyć, bo bez widocznych w kadrze zębów zdjęcie nie zostanie wykonane. Program drugi to niby zwykła automatyka portretowa z wykrywaniem twarzy i dostosowywaniem do niej ustawienia ostrości, ekspozycji i równowagi bieli, ale uzupełniono ją o oryginalne wspomaganie: widoczny w kadrze „wskaźnik intensywności uśmiechu”. To ewidentny brak zaufania do fotografującego, sugeruje się, że nieważne co widzi, migawkę ma zwolnić dopiero, gdy wskaźnik przesunie się (powiedzmy) co najmniej do połowy skali. W obu wspomnianych programach możemy aktywować wykrywacz zamkniętych oczu, którego rola polega na wykryciu takowych i poinformowaniu o nich fotografującego podczas wyświetlania zdjęcia natychmiast po jego wykonaniu.
By prawidłowo oddać ten cienisty zakątek musiałem użyć korekcji ekspozycji –2 EV. Przyznam, że bardzo zależało mi też na nieprzepaleniu jasnego, tylnego planu, bo ciemny przód można taką czy inną metodą wyciągnąć z cieni. Drugie zdjęcie pokazuje efekt działania funkcji D-Lighting – niby OK, ale niepotrzebnie rozjaśnione zostały także jasne fragmenty. Przy trzecim zdjęciu skorzystałem z doświetlenia wbudowanym fleszem i uważam, że to właśnie ujęcie wyszło najlepiej.
Matrycowy pomiar światła w razie potrzeby wspomóc można korekcją ekspozycji, ale już autobraketingu brak, co zresztą wcale nie dziwi. Szkoda tylko, że nie pomyślano o dodaniu AE-BSS (Auto Exposure Best Shot Selector), czyli auto-autobraketingu – automatycznym wyborze najdokładniejszej ekspozycji z pięcioklatkowego autobraketingu. W Coolpiksie serii L AE-BSS byłby jak najbardziej na miejscu.
Balans bieli oprócz podstawowego trybu automatycznego i wspomnianego już „ręcznego” dysponuje jeszcze pięcioma predefiniowanymi dla różnych typów oświetlenia. Tryby oddania kolorów występują w skromnej liczbie; poza standardowym, są jeszcze Żywe kolory, Czerń-biel, Sepia oraz typowa nikonowska „Cjanotypia” (drobny błąd ortograficzny można wybaczyć).
Z funkcji tradycyjnych znajdziemy w L100 10-sekundowy samowyzwalacz, tryb makro i kilka trybów działania wbudowanego flesza. Po nikonowsku dorzucono tu także tryb Slow Sync (synchronizacja z długimi ekspozycjami), a więc dostępny on jest nie tylko z wybranymi „nocnymi” programami tematycznymi. Na pozór redukcja efektu czerwonych oczu odbywa się tylko metodą tradycyjną (przedbłyski). Jeśli jednak wczytamy się w instrukcję obsługi, to dowiemy się, że w każdej sytuacji gdy na naświetlonym zdjęciu aparat wykryje czerwone oczy, to samoczynnie uruchamia system ich cyfrowego retuszu. Nie ma jednak mowy o ręcznej aktywacji, czy wyłączeniu tego systemu.
Typowe dla wielu zdjęć przykładanie niedużej wagi do wysokich świateł obrazu prowadzi do ich przepalenia.
I jeszcze dwie funkcje warte wspomnienia. Pierwszą jest wykrywanie ruchu aparatu lub fotografowanego obiektu, skutkujące skróceniem czasu naświetlania, oczywiście poprzez użycie wyższych czułości matrycy CCD. Druga to redukcja rozmazań zdjęć działająca na zasadzie „mechanicznej”, czyli poprzez odpowiednie poruszanie przetwornikiem obrazu, co niweluje skutki drgań aparatu.
Oczywiście nie mogło zabraknąć trybu filmowania, ale tu Coolpix L100 nie może się pochwalić modnym obecnie standardem nagrań HD. Dostępne maksimum to VGA, czyli 640 x 480 pikseli, a dodatkiem jest rozdzielczość 320 x 240 pikseli.
Na koniec kilka słów o sercu aparatu, czyli przetworniku obrazu. Matryca CCD liczy 10 mln pikseli, a pliki zdjęciowe mają maksymalną rozdzielczość 3648 x 2736 pikseli. Do tego dochodzą niższe rozdzielczości: kilka z tradycyjną proporcją boków 4:3 i 7 mln pikseli przy panoramicznym 16:9. Zdjęcia zapisywane mogą być wyłącznie jako pliki JPEG; przy pełnej rozdzielczości w jednym z dwóch stopni kompresji, a przy pozostałych tylko w jednym (silniejszym). Jak już wspominałem, czułość matrycy dobierana jest automatycznie, a standardowy zakres czułości to ISO 80-800. Z tym, że praktycznie ograniczony jest on do ISO 80-400, a czułości wyższe ustawiane są wyłącznie gdy L100 dla ISO 400 dobrać powinien czas naświetlania dłuższy niż maksymalny dostępny 1 s. Tak więc podwyższanie czułości ponad ISO 400 to jedynie swego rodzaju zawór bezpieczeństwa. Z kolei w programie wysokich czułości i „sportowym” obowiązuje zakres ISO 720-3200. Dodam jeszcze, że standardowo najkrótszy czas ekspozycji wynosi 1/1000 s, a jedynie gdy w trybie seryjnych zdjęć sportowych odmierzana jest ona za pomocą „migawki elektronicznej”, jej czas może zostać skrócony do 1/4000 s. Natomiast przysłona na pierwszy rzut oka może przyjmować dwie wartości: pełen otwór i przymknięcie o dwie działki. Z tym, że dokładniejsze przyjrzenie się zagadnieniu ujawnia fakt braku jakiejkolwiek przysłony, której działanie jest symulowane za pomocą szarego filtra.
15-krotny zoom wystarczy chyba każdemu
„15-krotny” niewiele mówi o kątach widzenia, a dopiero zakres małoobrazkowych ekwiwalentów ogniskowych 28-420 mm pokazuje, że obiektyw jest naprawdę uniwersalny. W porównaniu z najwybitniejszymi – jeśli idzie o zakres zoomów – cyfrówkami, Coolpiksowi L100 brakuje 2 mm w dole zakresu lub ze 200-250 mm na górze. Na papierze ta druga różnica wygląda na sporą, ale w praktyce już nie. Zresztą moje doświadczenia z fotografowaniem cyfrowymi kompaktami z zoomami sięgającymi małoobrazkowych 600 mm nie są najlepsze, gdyż tak wąskie kąty widzenia są w praktyce bardzo trudne do wykorzystania z powodu drgań, trudności w celowaniu, konieczności korzystania z bardzo krótkich czasów naświetlania itd. Stąd uważam, że długi kraniec zooma na poziomie 400 mm to sensowne, a przy tym stosunkowo tanie rozwiązanie. Do tego dochodzi maksymalnie 4-krotny zoom cyfrowy, z sygnalizacją bezpiecznej krotności, czyli gwarantującej (przy ustawionych niepełnych rozdzielczościach zdjęć) brak po¬¬gorszenia jakości obrazu.
Ustawianie ogniskowej odbywa się za pomocą wygodnej, obrotowej dźwigienki otaczającej spust migawki. Komfortu więc niby nie brakuje, ale problemem okazuje się liczba 14 zaledwie pozycji, w których możemy ustawić zooma. Jak na tak duży zakres zmiany ogniskowej to trochę za mało. Jeśli więc lubimy ciasne ujęcia, to w towarzystwie L100 dość często będziemy musieli „kadrować nogami” albo zgodzić się na więcej niż zwykle luzu po bokach.
Konstrukcja optyczna obiektywu to 12 soczewek w 8 grupach. Nikon jakoś nie chwali się obecnością wśród nich wyrafinowanych elementów ze szkła o niskiej dyspersji lub asferycznych, choć niewątpliwie takowe się tam znajdują. Minimalna odległość fotografowania nie budzi zastrzeżeń, choć rewelacyjna nie jest: 0,5 m przy najkrótszej ogniskowej i 1,5 m przy najdłuższej. Lepiej jest w trybie makro, kiedy to w wąskim zakresie zooma (odpowiednik mniej więcej 70-80 mm) możemy fotografować obiekty znajdujące się 1 cm przed przednią soczewką obiektywu.
Maksymalny otwór względny f/3,5-5,4 to także norma, choć przy najszerszym kącie chętnie zobaczyłbym mniejszą liczbę przysłony. Jak już wspominałem obiektyw zawsze pracuje pełnym otworem, a ograniczenie ilości padającego światła potrzebne dla zapewnienia prawidłowej ekspozycji przy silnym oświetleniu realizowane jest za pomocą szarego filtra o krotności 4. Dla najkrótszej ogniskowej aparat może pracować więc przy odpowiedniku przysłony f/7, a dla najdłuższej przy ok. f/11. Takie „przymykanie” oczywiście nie może poprawiać jakości obrazu jak ma to miejsce w przypadku prawdziwej przysłony.
No właśnie, jakość. Rozdzielczość obrazu w centrum kadru trzyma się na naprawdę dobrym poziomie, choć trochę spada w środku zakresu ogniskowych. Dobrze jednak, że nie widać wyraźnego pogorszenia przy długim krańcu zooma. Zresztą ostatnimi czasy takie zachowanie optyki cyfrowych kompaktów staje się coraz częstsze i należy się z tego bardzo cieszyć. Brzegi kadru wykazują jednak zauważalny spadek rozdzielczości o 300 lph w stosunku do centrum, właściwie stały w całym zakresie zooma. Tak równa nie jest jednak aberracja chromatyczna, którą przy krótkich i średnich ogniskowych nie zawsze zauważymy, ale już przy dłuższych owszem. Dla 420 mm jest ona już bardzo silna. Dobrze jednak, że – tradycyjnie zresztą – te nieciekawe efekty znacznie bardziej przeszkadzają na zdjęciach studyjnych, niż w plenerowej praktyce. Tak, czy inaczej szkoda jednak, że Nikon nie wbudował w L100 swego systemu redukcji AC.
Z wad obrazu wymieniłbym jeszcze lekką komę przy krótszych ogniskowych, która jednak wcale nie będzie łatwa do dostrzeżenia. Łatwiej, choć wcale nie łatwo będzie zobaczyć winietowanie, ale jeśli już to jedynie przy najkrótszej ogniskowej. Raczej nikomu nie będzie ono przeszkadzać. W sumie obiektyw ma jakość zupełnie przyzwoitą jak na klasę aparatu i zakres ogniskowych. Wyraźny spadek ostrości w narożach kadru i trochę za silną aberrację chromatyczną przy dłuższych ogniskowych można mu wybaczyć.
Najkrótsza ogniskowa. Górne zdjęcie bez korekcji dystorsji, dolne wykonane po jej włączeniu. Wniosek jest jeden: aktywujmy tę funkcję na stałe.
A jak funkcjonuje reszta aparatu?
10-megapikselowa matryca CCD daje obraz o maksymalnej rozdzielczości 1900 lph, co jest naprawdę dobrym wynikiem. Gorzej rzecz się ma z szumami. Naprawdę dobrze jest tylko przy niskich czułościach: ISO 80-100. Przy dalszym wzroście „cyfrowe ziarno” nadal pozostaje niewidoczne, ale pojawiają się dość wyraźne szumy chrominancji w postaci drobnej, kolorowej „kaszki”, a co gorsza jasne punkciki po usuniętym „ziarnie”. Oba te elementy czasami pojawiają się jednocześnie, czasami osobno, na różnych poziomach czułości. Przy czułościach rzędu ISO 200 nie jest jeszcze źle, ale ISO 400 czyli dość często osiągana górna granica działania ISO Auto w większości programów, oznacza sporą liczbę „dziurek” w obrazie. Dotyczy to już nie tylko ciemnych szarości, ale i tych jaśniejszych oraz innych barw, głównie intensywnych błękitów i fioletów. Na plus wyższych czułości należy jednak zapisać brak spadku ostrości i liczby szczegółów.
Naświetlanie wygląda dość typowo dla cyfrowych kompaktów, czyli dość często napotykamy na prześwietlenia i wypalenia wysokich świateł. Przeważnie dotyczy to ignorowania niedużych, bardzo jasnych obszarów, czasami także większych – zwłaszcza przy kontrastowych kadrach. Przypuszczam, że to rzecz zamierzona przez konstruktorów, bo pomimo pewnego ryzyka zepsucia zdjęcia, mamy dużą szansę, że będzie ono wyglądało „ładnie”, czyli jasno i czysto. Jeśli szczególnie zależy nam na nieprzepaleniu świateł, możemy użyć korekcji ekspozycji na minus (u mnie sprawdzało się -0,7 albo -1 EV), a potem wyciągać szczegóły z cieni za pomocą D-Lightingu. Ten działa skutecznie, szkoda tylko, że poza głębszymi cieniami rozjaśnia nawet stosunkowo jasne obszary, nie ruszając jednak – co zdarza się niektórym cyfrówkom – tych naprawdę jasnych. Szkoda tylko że funkcji tej nie możemy uruchomić już podczas fotografowania, a dopiero w edycji.
Autofokus nie daje podstaw do zarzutów mocniejszych niż w innych cyfrówkach z superzoomami. Przy tym dla krótszych ogniskowych sprawuje się wyjątkowo dobrze, nawet przy słabym oświetleniu i niskim kontraście obiektu. Pole autofokusa (mamy tylko centralne) niby jest nieduże, ale odniosłem wrażenie, że w rzeczywistości obejmuje ono większy obszar niż oznaczony na ekranie. System wykrywania twarzy do najskuteczniejszych nie należy, gdyż już lekko pochylona głowa albo półprofil są dla niego niewykrywalne.
Zdjęcie wykonane z użyciem najkrótszej ogniskowej i wycinki z jego naroży. Aberracja chromatyczna nie razi, ale zmiękczenie obrazu owszem.
Automatyczny balans bieli w oświetleniu słonecznym działa dokładnie, a przy różnych źródłach światła sztucznego już mniej, ale i tak o klasę albo i dwie lepiej niż większość cyfrówek, nawet tych najdroższych. Wyniki testu są dość nietypowe, gdyż zarówno przy świetlówkach kompaktowych, jak i zwykłych jarzeniówkach oraz żarówkach, zdjęcia wychodziły ciut za ciepło. Przy świetlówkach kompaktowych delikatnie wpadały przy tym w zieleń (a nie w typową silną kanarkową dominantę), przy jarzeniówkach w słaby pomarańcz (trochę dziwne), a przy żarówkach w czerwień. W sumie wynik całkiem dobry.
„Mechaniczna” stabilizacja obrazu daje nam zysk w granicach 1,5-2 działek czasu naświetlania. Dodatkowy możemy mieć jeśli do stabilizacji dołączymy funkcję BSS. Jest to możliwe tylko w tych sytuacjach, gdy fotografowany obiekt może poczekać podczas wykonywania serii zdjęć, z których aparat wybierze naj¬ostrzejsze. Jeśli jednak mamy taką możliwość, to z niej skorzystajmy. W tym wypadku ilość rzeczywiście przechodzi w jakość.
Prosty, ale do rzeczy
Tego Coolpiksa Nikon naprawdę nie musi się wstydzić. L100 z pewnością jest prościutką cyfrówką, miejscami może i wygląda na prymitywną, ale jest w końcu znaczna grupa fotografujących, którzy właśnie taki brak wyrafinowania sobie cenią. Im nie potrzeba mnóstwa funkcji, a wręcz przeciwnie: takiego „nadmiaru” po prostu się boją. W tym przypadku dostają to co chcą, z niewielkim – choć jednak – naddatkiem, który przydać się może wraz z nabywaniem umiejętności fotograficznych. Właściwie jedyną funkcją, której mi w L100 brakowało, był ręczny wybór czułości przetwornika. Za niego chętnie oddałbym nawet balans bieli według wzorca, który jest opcją wyraźnie wykraczającą ponad standard tej klasy sprzętu, a przy tym – niespodziewanie – tu nie jest niezbędny.
Z ważniejszych niedociągnięć w działaniu aparatu wyróżniłbym zbyt obfite naświetlanie, nietypowe działanie redukcji szumów, które co prawda nie zmniejsza ostrości zdjęć, ale pozostawia jasne kropki, no i może jeszcze zauważalne pogorszenie jakości obrazu w samych narożach kadru. To całkiem niedużo jak na aparat niskiej w końcu klasy. Prostota obsługi, niezłe oddawanie kolorów, wysoka rozdzielczość zdjęć, uniwersalny zakres zooma, no i niska – zwłaszcza jak na Nikona – cena, to niewątpliwe atuty. W sumie zupełnie przyzwoicie, typowi pstrykacze wymagający szerokiego kąta i mocno wyciągniętego zooma, z pewnością będą z Coolpiksa L100 zadowoleni.
Aparat do testu udostępniła firma Nikon Polska.
Nikon Coolpix L100
funkcje zdjęciowe 4/10
jakość zdjęć 5/10
ergonomia 8/10
możliwości/cena 8/10
ocena Digital Vision: średni ***
zalety:
+ szeroki zakres zooma
+ niska cena
+ prostota obsługi
+ nieźle sprawujący się w sztucznym świetle automatyczny balans bieli
wady:
- brak ręcznie ustawianej czułości matrycy CCD
- zbyt wiele prześwietlonych ujęć
- miękkie rogi klatki